#SHAREYOURDREAMS
#shareyourdreams“Naucz mnie dziś, mówić jasno jak chce żyć (…)”
Ten post będzie zupełnie inny od tych jakie pojawiały się do tej pory. No i będzie też dłuższy.
Długo zastanawiałem się w jaki sposób powinienem opowiedzieć Wam, skąd nagle, ni stąd, ni zowąd powołałem do życia projekt śpiewanie i płyta – i uznałem, że zasada jakiej staram się trzymać będzie tą właściwą.
Prawda – pomimo tego, że nie zawsze wygodna, to zawsze jest dobrym kierunkiem.
Zastanawiam się jak wielu z Was ma w sobie marzenie, którego realizacji, z jednej strony boi się najbardziej, a z drugiej, pragnienie próby osiągnięcia tego marzenia jest tak mocno świdrujące umysł, że żadne substytuty nie są w stanie wykorzenić go z Waszej głowy.
Pamiętam kiedy jako kilkuletni dzieciak wygrzebałem gdzieś u swojej siostry skrzypce naszego dziadka. Nie za bardzo wiedziałem do czego służą ale jakoś utkwił mi ten moment w pamięci i wracał do mnie na przestrzeni lat, kiedy zdawałem sobie sprawę, że jest marzenie, którego realizacji chce się podjąć. Niezależnie od ceny jaką przyjdzie mi ponieść.
Pamiętam też, że jako mały knypek bliżej mi było to tzw. loserów, niż tych dzieciaków, którzy już od małego biorą życie za rogi. Kolegów nie miałem praktycznie wcale, większość czasu spędzałem głównie w swoim pokoju. Na całe szczęście nie byłem w nim sam.
Część z Was pewnie nie będzie pamiętała czarno – szarej Unitry, na której poza radiem można było słuchać kaset magnetofonowych. Czasem taśma wcięła się w mechanizm, czasem trzeba było przeczyścić głowicę zmywaczem do paznokci mamy. Ale grało!
O ironio, piszę to przełączając właśnie kolejny kawałek w swojej playliście na Spotify, słuchając jej na głośniku z bluetooth.
I o ile nie jestem zbytnio sentymentalny, to na myśl o tym retro sprzęcie uśmiecham się sam do siebie.
Kasety Kaśki Kowalskiej, Hey’a czy Metalliki słuchane były na okrągło. Audycje w Radiowej Trójce były zmorą mojego brata, który w nocy, jak przystało na normalnych ludzi chciał spać, a ich odsłuch skutecznie mu w tym przeszkadzał.
Dziękuję mojemu przyjacielowi na górze, że rodzice postanowili wziąć mnie na przesłuchania do Szkoły Muzycznej.
Z samych przesłuchań pamiętam niewiele, poza tym, że było tam pełno dzieciaków a dookoła słychać było dźwięki instrumentów, których nazw na tamten czas nie znałem.
“Przyjęty, rekomendujemy klasę klarnetu”. Skoro rekomendują, znaczy, że się znają. Zapisany!
Niestety, nie znali się. Po roku przeniosłem się do klasy saksofonu altowego. Zajęcia 2 razy w tygodniu, do tego kształcenie słuchu, historia muzyki, no i orkiestra. Dość intensywnie. Szczególnie, że w domu minimum dwie godziny dziennie powinny być poświęcone ćwiczeniom gry na tymże instrumencie.
I o ile muzyka rozpalała mnie na maksa to konsekwencja i sumienność w grze nie były moją mocną stroną. Ot taki słomiany zapał.
Słomianego zapału jednak nigdy nie miałem do śpiewania. Śpiewałem zawsze, wszędzie i co tylko się dało, nawet Ryśka Rynkowskiego.
Marzenia o płycie pojawiły się chyba z momentem naciśnięcia przycisku PLAY na wspomnianej Unitrze. Pamiętam jak pewnego dnia to swoje śpiewanie i ów nagraną wówczas kasetę wysłałem do różnych Wytwórni m.in. MJM (o ile dobrze pamiętam nazwę), Pomaton’a, z krótką informacją – chętnie nagram płytę z duetami. Jest mi głupio na samą myśl jak o tym teraz myślę. Zrozumiały jest także brak odzewu z ich strony. Jako gówniarz jednak, nie zdawałem sobie sprawy, że my faceci, w pewnym momencie swojego życia, przechodzimy coś co nazywa się mutacją i nie jest to okres w którym śpiewanie jest akurat zajęciem jakim powinniśmy się zajmować.
Brak tej wiedzy nie przeszkodził mi w wepchnięciu się na przesłuchania do jakiegoś konkursu piosenki, chyba nawet z kawałkiem owego Rynkowskiego.
Nietrudno domyślić się, że nie dostałem się. Większość z Was pomyśli sobie zdarza się. Trzeba iść dalej. Tak, teraz też jestem taki mądry.
Na tamten czas komunikat był jasny – śpiewać chłopcze nie będziesz. Nie i koniec.
No i się zaciąłem. Od tamtego momentu jedynym mikrofonem do jakiego śpiewałem była moja poduszka, tylko aby nikt nie słyszał, bo przecież śpiewać nie umiem. Co z tego, że dawało mi to radość.
I tak marzenia legły w gruzach. Na lata.
Zaraz później przyszedł czas na liceum, potem Warszawa i kariera. Kto by tam myślał o marzeniach z dzieciństwa.
No jednak myślał, rzadziej, ale jednak.
Przyszedł moment w moim życiu, który był zwrotem o 180 stopni. Mówię o nim TUTAJ.
Był to moment, który zmienił moje myślenie na wielu płaszczyznach. Jedną z nich był powrót do realizacji swoich marzeń. Uświadomiłem sobie, że talent to tylko 5%, cała reszta to ciężka praca, na którą w końcu byłem gotowy.
Mając 28/29 lat zapisałem się na zajęcia z emisji głosu.
Pamiętam, że szedłem na pierwsze zajęcia jak na ścięcie (demony przeszłości wyraźnie darły ryja w mojej głowie: przecież nie umiesz śpiewać).
Poszedłem, zaśpiewałem i o dziwo szklanki nie pękły. Pękłem za to ja, ale było to konieczne pęknięcie.
Przez ostatnie ponad 2 lata, średnio 2/3 razy w tygodniu siedzę na zajęciach u najlepszej nauczycielki emisji (Kamila – jesteś najlepsza, nie tylko jako nauczyciel), która pokazała mi, że głos jest takim samym instrumentem, jak klarnet czy saksofon i przy właściwej edukacji śpiewanie staje się przyjemnością, zarówno dla śpiewającego jak i słuchającego.
Nie twierdzę, że śpiewać powinien każdy. Jednak każdy ma prawo próbować.
Dlatego próbuje i ja.
Wiem o tym, że mam ogromne szczęście. Po pierwsze do ludzi na jakich trafiłem. Wspomniana Kamila, Bzim, Buslav, Mate.O czy Sosul to tylko część z tych od których mam możliwość się uczyć i których rady traktuje jako dobrą kartę. Po drugie mam komfort tworzenia tego projektu od początku mając wpływ na to jak ma wyglądać.
Czy wszystkie utwory jakie przygotowuje na płytę są mojego autorstwa? Nie. Pierwszy singiel świadomie jest coverem piosenki, która pojawiła się moim życiu w bardzo istotnym momencie i musiała “wyjść” jako pierwsza.
Dla mnie to symbol. Symbol wyjścia z poczekalni, w której siedziałem przez lata.
Here I am once again
In the waiting room hoping to hear good news
Hoping to hear good news
Pamiętam rozmowę jaką odbyłem z Buslavem przy projekcie Jego teledysku TYSIĄC, którego główną ideą jest ukazanie, że #GranicaJestDalejNizMyslisz. Zaczęliśmy rozmawiać o procesie, tak twórczym, jak i tym w ogólnym ujęciu.
Dla mnie proces jest największą nagrodą. Efekt końcowy jest tylko zwieńczeniem katorżniczej pracy jaką jest okupiony.
Z perspektywy osoby trzeciej – zawsze wydaje nam się, że wisienka na torcie jaką zjada dana persona “sukcesu” przyszła od tak. Po prostu. Człowiek szczęścia. Zazwyczaj zawsze dopisujemy do tego ideologię: żyd, pedał i na pewno ściemnia i łasi się na hajs.
Ale końcem, końców chyba jednak każdy jak się głębiej zastanowi to uświadamia sobie, że to nie jest takie “hop na krowę” jak mawiała moja babcia.
Dla mnie przygoda z muzyką jest sukcesem samym w sobie. Nawet jeżeli to co podaje Wam teraz w kawałku Waiting Room, czy to co podam Wam w swojej płycie nie spotka się z entuzjazmem, to dla mnie największą nagrodą jest fakt błogosławieństwa jakim jest możliwość wejścia w proces tworzenia tego materiału.
To jest właśnie motywacja projektu Kamil Pawelski.